Moj mount Everest.
Podczas pobytu w szpitalu, dlugie wieczory staralam się spędzać m.in. na czytaniu książek. Trafilam na książkę Martyny Wojciechowskiej pt.: "Przesunąć horyzont". Sciślej mowiąc nie traiłam na nią przypadkowo. Po prostu chciałam ją przeczytać.
Niezwykle inspirująca książka, inspirującej osoby, ktora wiele razy w swoim życiu zmagała się z chorobą, czy innymi trudnościami zdrowotnymi. Gdy lekarze przedstawiali jej najgorsze scenariusze, ona nie poddając się, stawiala przed sobą kolejne cele i wyzwania. Niekoniecznie może wtedy realne, kiedy je sobie wyznaczała.. ale dążyła do tego, aby staly się takimi. Zdobcie Mount Everestu w rok po złamaniu kręgosłupa..?? Gdzie lekarze sadzali ją na wózek, ona miała wizję stanięcia na osmiotysięczniku. O własnych nogach!!
Książka to taka podróż w głąb siebie samej, analiza wlasnej osobowości, rozrachunek z sobą i swoimi słabościami. Oprocz tego piękna gorska podroż..
Kiedy ją przeczytałam, pomyślałam: nie ma rzeczy niemożliwych, jednak w tamtym okresie, przed przeszczepem, moim realnym Mount Everestem byly schody, czyli wejście jedno pietro do góry. Zawzięłam się i dwa razy dziennie odpinając się od pompy, na szybko ćwiczyłam zdobywanie kilkunastu schodów. Robiłam to w ramach rehabilitacji i zachowania jako takiej "kondycji", wiadomo, ze łóżko szpitalne wyciąga i im mniej się robi tym mniej już można robić.
Jaki jest mój dzisiejszy cel? Juz po przeszczepie?
Mam kilka, nie są one aż tak wysokie, ale dają motywację do odzyskiwania sił i do rehabilitacji..


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz